Moja droga do filmu
  Miłość do teatru i kina wyssałam chyba z mlekiem matki, bo to moja Mama od najmłodszych lat
prowadziła mnie na przedstawienia teatralne i seanse filmowe.
Najpierw były to bajki i opowiastki dla dzieci, a w kinie Myszka Miki, Shirlejka, potem filmy religijne, patriotyczne i obyczajowe czy przyrodnicze. Pamiętam, że nie chciałam wyjść z kina po filmie „Chrystus król” czy „Obrona Częstochowy”. Potem był Pat i Pataszon, Flip i Flap, Chaplin.
  Zaliczyłam nawet nie cieszące się zbytnia renomą kino „Bałtyk” tak zwaną Flohbudę (dosłownie pchlą budę). Otóż synowie przyjaciół mych rodziców i ja – w czasie wizyty u nas – mieliśmy chęć
pójść do kina, a tylko w „Bałtyku” był film dla dzieci i to z Shirley Temple. Weszliśmy w czasie trwania filmu, bo tak przed wojną 1939 roku było można i nawet wolno było zostać na następnym seansie (miejsca nie zawsze były zajęte). Usiedliśmy na pierwszych miejscach i nagle zerwał się film, co podobno nie było rzadkością w tym kinie. Usłyszeliśmy tupanie, gwizdy, krzyki, a gdy zapaliło się światło zobaczyliśmy przed ekranem Cyganów i wszelkiego rodzaju łobuzerię z wymachującymi pięściami. Byliśmy przerażeni... i już nie ryzykowaliśmy wyjścia z kina przez podwórze na ul. Pomorską, ale krótko przed końcem filmu opuściliśmy kino drzwiami wyjściowymi na ul. Gdańską.
  W latach 30–tych ubiegłego wieku Księża Misjonarze w Bazylice organizowali w niedzielne popołudnia wyświetlanie filmów, oczywiście w dość prymitywnych warunkach. W sali były proste ławki bez oparć, okna zasłaniało się, ale było bardzo tanio i filmy były dostosowane do psychiki dzieci. Były bajki, opowieści z życia świętych, filmiki wykonane na misjach, nieraz bardzo ciekawe, filmy przyrodnicze i geograficzne. Tam po raz pierwszy widziałam film o Lassie oraz film o kormoranach wykonany na Mazurach przez wybitnego ornitologa amatora.
  Już w gimnazjum zebrała się paczka „kiniarzy”, więc chodziliśmy grupką. Każdy miał swoich  ulubionych aktorów. Nieraz wybuchały spory o to kto lepszy ... (czyżby początki późniejszych DKF-ów ?!). Nie wszyscy „wielcy” mnie zachwycali. A mile z zagranicznych aktorów , oprócz Grety Garbo, wspominam Olivię de Haviland z jej delikatna urodą.
  W kinach wyświetlano i filmy nieme i normalne - dźwiękowe, czarno-białe, aż wreszcie szał – kolorowe. Były westerny, obyczajowe i „pensjonarskie” z ulubiona przeze mnie i młodzież Deanne
Durbin. Na filmie „Królowa Śnieżka’ Disneya byłam kilka razy, bo i muzyka „wzięła mnie”. Poza tym
nie mieściło mi się w głowie, że na każdy ruch postaci trzeba było kilkanaście rysunków.
  Potem zaczęło się zbieranie fotosów „gwiazd’ naszych i zagranicznych oraz programów kinowych , na co szło moje kieszonkowe i drobne oszczędności. Rodzice widząc, że nie tracę pieniędzy na byle co dołożyli mi nieraz trochę grosza, więc zbiór powiększał się.

Irena Kruszczyńska